Będę z Wami szczera: pogodę mieliśmy bardzo NIE brytyjską. Biorąc pod uwagę, że pierwszą noc spędzaliśmy bez dachu nad głową: chwała Bogu. Ten wschód słońca na pewno będę wspominać do końca życia.
Zanim wydrapaliśmy się na górę (a to i tak nie był szczyt), niebo od strony morza było już przyjemnie różowe. Z ładunkiem na plecach nie było łatwo, ale jak to zwykle bywa: widok, jeszcze zanim zza chmur wyjrzało słońce, rekompensował wszystko.
Ogólnie rzecz biorąc, jak każde zajebiste miasto, tak i Edynburg ma swoją Marcinkę (i to nie jedną nawet!). I jak od zawsze kocham tarnowską Marcinkę i szybko pokochałam krakowski Zakrzówek, tak i z miejsca zakochałam się w Holyrood Park. Dwa kroki od centrum, a czuliśmy się jak w Tatrach! Bezapelacyjnie trafiło na listę moich ulubionych miejsc na ziemi.
Nie mogłam zdecydować co zachwyca mnie bardziej: Edynburg w nocy, czy Edynburg o wschodzie. Ale jedno szybko stało się jasne: jeszcze na długo przed zachodem słońca wiedziałam że to miasto bezpowrotnie kradnie mi serce.
Victoria Street z rana.
Royal Mile z rana.
Po tym jak pozbyliśmy się bagaży, odhaczyliśmy najpopularniejszy punkt wycieczki: Edinburgh Castle. Co prawda po nieprzespanej nocy ożywieni byliśmy tylko do momentu gdy zamkowy przewodnik (swoją drogą fenomenalny) skończył swój dwudziestominutowy monolog – później niemal zasypialiśmy na stojąco. Ale i tak było warto.
St Giles Catherdal (będą zdjęcia ze środka).
Grass Market za dnia.
Po zwiedzeniu zamku i zaspokojeniu głodu na trzy godziny rzuciliśmy się na łóżka, żeby na dwudziestą stawić się na polecaną wycieczkę – City of the Dead – którą oprowadzał najfajniejszy przewodnik jakiego w życiu spotkałam. Trochę historii, creepy spacery po podziemnych kryptach, mrożące krew w żyłach opowieści i nawiedzony cmentarz o zachodzie. Kapitalny klimat.
Nie mogłam nacieszyć oka, uwierzcie.
A teraz patrzę na te zdjęcia i usycham z tęsknoty.