02/05/2015

Co przywiozłam z Londynu

Od mojej wizyty w stolicy Anglii minęły już blisko dwa lata, więc bynajmniej nie będzie to tekst o pysznej herbacie (bo ta skończyła się już dawno temu), mapkach londyńskiego metra, zdjęciach (choć do mojej relacji można wrócić TUTAJ) czy innych materialnych pamiątkach.
Bo z Londynu, tak przede wszystkim, to ja przywiozłam sobie przekonanie (bardzo słuszne), że samemu nie tylko można, ale czasem wręcz trzeba. I dziś chcę je wam sprzedać, spoglądając na moją londyńską przygodę z nieco szerszej perspektywy.


Sama nigdzie nie jadę
Ta historia jest krótka (i w większości dobrze wam znana): jako studentka filologii angielskiej i zagorzała fanka Harry’ego Pottera, od lat nałogowo wręcz marzyłam o wizycie w Londynie. Pieniądze na tę okazję skrupulatnie zbierałam przez przeszło trzy lata, tak samo jak znajomych chętnych do dzielenia niezapomnianych wrażeń. W wakacje po drugim roku już miało się udać, a, starym zwyczajem, spaliło na panewce: słomiany zapał zniknął równie szybko jak się pojawił i zostałam ze swoimi wielkimi planami sama. A przecież jeszcze z konia nie spadłam, żeby sama do Londynu lecieć! W konsekwencji więc, zamiast spełniać jedno z moich największych marzeń, ja zaliczyłam jedne z najbardziej frustrujących wakacji w moim życiu.
Niecałe pół roku później (tydzień przed szaleństwem w Łodzi), mój ukochany Muse ogłosił trasę koncertową ze stadionowym Londynem w planie i moje odwieczne marzenie nagle zlało się w jedno z tym nieco świeższym, koncertowym. I coś we mnie pękło. Bo odpuszczenie sobie jednego marzenia przychodzi zdecydowanie łatwiej, niż zrezygnowanie z dwóch w jednym, szczególnie zaś, gdy w twoim poukładanym życiu od kilku dobrych lat mentalne spustoszenie sieje rewolucyjne trio z Devon, zawzięcie wyśpiewując ci do ucha, że czas przestać się bać i zacząć sięgać po swoje marzenia. Tak więc oto stało się i do rady się zastosowałam. Jasne, nikt z moich znajomych nie był gotowy (ni to mentalnie, ni finansowo) na taki spontaniczny wypad, i pewnie, że sama trzęsłam się ze strachu jak ta przysłowiowa osika. Ale tym razem podeszłam do sprawy bardziej racjonalnie: wzięłam czystą białą kartkę, podzieliłam ją równo na pół i skrupulatnie wypisałam wszystkie plusy i minusy.
Miesiąc później ze łzami szczęścia w oczach wyjmowałam bilet ze skrzynki pocztowej.

Nie taki diabeł straszny jak go malują
Strach ściskał moje wnętrzności tylko do momentu, w którym przekroczyłam bramkę na lotnisku, a rodzina zniknęła z pola mojego widzenia. Zapinając pasy w fotelu, nie mogłam przestać się uśmiechać, a gdy lądowaliśmy na Stansted, z trudem kryłam rozsadzającą mnie od środka ekscytację. Przez trzy dni mojego krótkiego pobytu w stolicy Anglii żyłam snem na jawie: unosiłam się nad chodnikami, nie do końca dając wiarę temu, że właśnie przekuwam moje dwa największe marzenia w niezapomniane, realne wspomnienia.
I ku mojemu zaskoczeniu, nikogo ani niczego mi tam nie brakowało. Za to po powrocie do Polski bardzo zatęskniłam za osobą, którą odkryłam w sobie właśnie w Londynie: ona nie bała się zagadać dziewczynę pracującą w pubie, czy podejść do obcej pary i pochwalić świetne T-shirty. Nie bała się uśmiechać, pytać i ryzykować ośmieszenie. Nie martwiła się o poprawność swojego angielskiego, tylko po prostu go używała. Nie miała hamulców i nie bała się sięgać po swoje marzenia, za co niejedna przypadkowo napotkana osoba głośno ją chwaliła.
To, jak bardzo uskrzydlona się tam czułam, wspominam dziś z wielkim rozrzewnieniem.

Niby nic, a zmieniło się wszystko
To, że wróciłam odmieniona, dotarło do mnie dopiero gdy zorientowałam się, że wszystkie moje znajome problemy rozpłynęły się w powietrzu: zniknęły obawy przed samotną wizytą w teatrze, kinie, na wernisażu czy wystawie; bez wahania poszłam kupić kolejny pojedynczy bilet, tym razem na koncert Placebo w Warszawie. Przestałam uzależniać swoje życie kulturowe i rozrywkowe od znajomych, a ono, o dziwo, zamiast na tym stracić, wiele zyskało.
Londyn był nie tylko jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu, ale i świetnym sprawdzianem, którego bardzo potrzebowałam: wyzbył mnie (przynajmniej części) niepotrzebnych obaw, udowodnił, że stać mnie na więcej niż mogłabym przypuszczać i otworzył na nowe możliwości. Przede wszystkim jednak pozwolił uwierzyć mi w to, że sama też dużo zrobić i osiągnąć mogę, a to, choć nie brzmi szczególnie odkrywczo, okazało się jedną z najcenniejszych lekcji w moim życiu. Niemo dziękuję za nią każdego dnia.

Samemu naprawdę warto
Prawdą jest, że nie wszystko da radę zrobić samemu i niektóre chwile naprawdę tracą cały swój urok, gdy nie mamy z kim ich dzielić, ale jak już coś się samemu zrobić da, to zazwyczaj warto. Nie dlatego, że każde samodzielne doświadczenie jest przyjemne (wręcz przeciwnie!), ale dlatego, że zawsze czegoś wartościowego cię uczy. I najczęściej jest to coś o tobie samym, czego nie jesteś w stanie nauczyć się w otoczeniu zwartej grupki znajomych.
Więc jeśli bardzo chcesz spełnić swoje marzenie, a jedyne co stoi ci na przeszkodzie to brak towarzystwa i strach przed nieznanym: zrób to. Nie wahaj się, zaryzykuj i zacznij liczyć na samego siebie. Będziesz zaskoczony jak łatwo przyjdzie ci przekuć strach na energię, a brak towarzystwa na odwagę.
I wiem co mówię, bo na mnie się to sprawdziło.
I w najlepsze sprawdza się dalej.