21/08/2015

A Million Little Pieces

Dziś opowiadam o moim kryzysie egzystencjonalno-osobowościowym, dokładnie takim, z jakim Placki w 2009 walczyły o słońce, a który po raz pierwszy zapukał do moich mentalnych drzwi pod koniec 2013. Wiecie, nie chciałam żeby skurwiel wracał, ale wrócił. I to nie dość, że na wakacje, to jeszcze na tydzień przed Muse.
Tym, że kryzys był i namieszał, nie ma się co chwalić. Tym że wrócił tym bardziej. Ale tym, co z niego wyniosłam (i wciąż wynoszę), już prędzej.


O kryzysach egzystencjonalnych to ja pisywałam odkąd jako-tako nauczyłam się władać długopisem. Pamiętam te moje metaforyczne maski na każdą okazję, męczące kace osobiste i wszystkie inne rozhisteryzowane wpisy o rozdwojonych jaźniach i mentalnych wojnach. Zresztą temat mojej magisterki (wpływ traumy na tożsamość) bynajmniej z nieba nie spadł.
Kryzysy już tak miały, że przychodziły sobie do mnie rok w rok, najczęściej synchronizując swoje odwiedziny z nadejściem smutnej, szarej, deszczowej jesieni (dokładnie tak, jak się to ogólnie sugeruje): czasem zadomawiały się na dłużej, czasem wpadały tylko na kawę, a czasem jedynie machały do mnie z daleka – ale przychodziły zawsze, jak w zegarku.
Zdawało mi się, że im dalej w las (mentalny), tym lepiej sobie z tymi corocznymi kryzysami radzę: co rusz ograniczałam ich siejące spustoszenie efekty. Nie dość, że z roku na rok trwały coraz krócej, to i coraz mniejszy miały na mnie wpływ. Ah, jaka ja byłam dumna z tej swojej kryzysowej zaradności! Już Ci chciałam poradniki pisać i przepis na złoty środek podawać!
Tylko że karma to suka.
I po trzech egzystencjonalnie spokojnych latach przyszedł sobie kryzys z piekła rodem: obudził dawno uśpioną część tej mojej niby to spójnej osobowości, bezpretensjonalnie rozpierdalając ją na dwoje, i się nagle wszystko rozsypało na milion drobnych kawałków.
No bo jak tu nagle pogodzić się z jakąś kompletnie obcą osobą, która nie tylko ładuje się z buciorami w twoje mentalne progi z bliżej nieokreślonych czeluści represjonowanych sfer podświadomości, ale i zaczyna jawnie ingerować w każdy, najmniejszy nawet aspekt twojego zdawałoby się spokojnego i poukładanego życia…?
Choć, nie, wróć, nie będę ubarwiać: wcale nie tak znowu nagle. Koniec końców mordowało mnie przez równy miesiąc zanim w ogóle przeszło mi przez myśl, że może jednak nie ma z czego się otrząsać i do czego wracać. Że może ta moja niemożność rozpoznania się w lustrze (tym metaforycznym) wcale nie jest chwilowa. Może istotnie jest nas teraz dwie i trzeba się dzielić, robić miejsce, uczyć wszystkiego od nowa, oswajać. Generalnie budować od zera.
No a jak to już zwykle bywa: od zlokalizowania problemu jest jeszcze bardzo daleka (i zazwyczaj bardzo żałosna) droga do jego akceptacji. Niespiesznie minął więc kolejny miesiąc zanim przyznałam się przed samą sobą, że tego co było już nie wywalczę: nit to słowem, ni czynem. Że przepadło bezpowrotnie i nic już nie będzie takie samo.
Z początku takież to wszystko było irracjonalne, takież żałosne, wkurwiające i śmieszne zarazem, że nic tylko boki zrywać i włosy z głowy wyrywać! Mało mnie nie chcieli do wariatkowa wysłać, gdy tak wybuchałam niepohamowanym śmiechem o pierwszej w nocy.
Długo kryzys-skurwysyn się mnie trzymał, zanim w końcu zebrałam w sobie wystarczająco dużo siły by zadać mu pierwszy cios. Trochę mi ręka zdrętwiała, bo w ogóle nie ćwiczona, ale jak już się porządnie wkurwiłam to nie było takiej siły co by mnie zatrzymała.
Fakt: bardzo długo, ślamazarnie i bez szczególnego entuzjazmu doprowadzam ten swój nowy, mentalny burdel do jako-takiego porządku. Tak, to wyjątkowo niewdzięczna i żmudna robota, ale wiedziałam przecież, że nikt inny jej za mnie nie odwali. Więc ciupałam, od rana do nocy. I nie narzekałam. I zrobiło się lepiej. O wiele lepiej. Super nawet.
Tylko że potem skurwysyn wrócił ze zdwojoną siłą. Jasne, w teorii łatwiej było przyjąć kolejny cios, bo tym razem nie wziął mnie totalnie z zaskoczenia: doskonale znałam wszystkie stadia – wiedziałam, że nie pomoże ani gadanie do rana, ani wódka z czerwonego kubka, ani trzygodzinny rower, ani zamiatanie problemu pod dywan, czy przywalanie go milionem innych mniejszych lub większych spraw. Bo z głową nie wygrasz; nie moją przynajmniej.   
A tak to już jest z kryzysami: przyjdzie taki, nie wiadomo skąd, porozszczepia, powywala do góry nogami, poprzewraca na lewą stronę, zrobi wodę z mózgu, po czym zostawi Cię z tym gigantycznym mentalnym burdelem i tyle: radź sobie sama. Jakby nie było: twój mózg, twoja osobowość, twoje rozdwojenie, twoje myśli. I twój problem.
Zachciało Ci się głębi mentalnej to teraz sobie ją ogarniaj.
I to właśnie z tego żmudnego procesu ogarniania rodzą się jakieś sensowniejsze wnioski.

Po pierwsze dobitnie zdałam sobie sprawę, że w całym tym mentalnym syfie, pierwszy kamyczek co poruszył tę masywną lawinę, stosunkowo szybko i bezpowrotnie ginie gdzieś głęboko pod grubą warstwą gruzu. W obliczu ogromu twojego osobistego, mentalnego burdelu, syf na zewnątrz ma zaskakującą tendencję do redukcji swojej wagi.
Po drugie (co wynika z pierwszego) nie dajcie sobie wmówić, że kryzys egzystencjalno-osobowościowy to zawsze wynik trudnych, życiowych sytuacji. Pierdu, pierdu. Trudne życiowe sytuacje to składowa życia. Kryzys-skurwysyn zawsze zaczyna się od pierdoły (i.e. ww. kamyczka), która i tak jest tylko bodźcem wywołującym. Tornado idzie bowiem nie po twoim otoczeniu, ale głowie. I miedzy innymi dlatego nikt za bardzo skumać tego nie potrafi: bo tylko ty czujesz ten ogrom. Ogrom pierdół, owszem, ale zbitych w masyw skalny, którego nie sposób ruszyć. Człowiek stojący obok powie ci, że wydziwiasz. I w sumie nie ma mu się co dziwić.
Po trzecie zrozumiałam, że podczas takowych kryzysów, kluczowym elementem jest mieć obok siebie kogoś, kto po prostu (i aż) będzie. Bo rzecz, która pogłębia kryzys do niebotycznych wręcz rozmiarów to świadomość, że nie masz do kogo się z nim zwrócić. Taki kryzys to przykry – ale nie kryjmy: bardzo skuteczny – test weryfikujący ludzi, których wydawało ci się, że masz wokół siebie. Wiecie, w myśl zasady „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”.
Po czwarte nigdy nie należy zapominać, że kryzysy to wbrew pozorom całkiem naturalna sprawa. Nie jesteś w stanie ich uniknąć i jakkolwiek daleko byś nie uciekał, prędzej czy później i tak cię dogonią. Jedne będą zupełnie nieszkodliwie i krótkotrwałe, a inne, nie dość że długie, to jeszcze przyniosą ze sobą te niespodziewane rewolucje, które postawią wszystko do góry nogami. Będą w twoim życiu kryzysy, które kompletnie cię złamią i bezpowrotnie zmienią: widać taka kolej rzeczy. Ale to nie znaczy, że owa zmiana nie może wpłynąć na ciebie pozytywnie. To, w gruncie rzeczy, naprawdę zależy tylko i wyłącznie od ciebie.
Po piąte druga fala uświadomiła mi, że im wyżej w życiu mierzysz, im wyżej się wspinasz, z tym większej wysokości spadasz. Niby nic odkrywczego, ale wcześniej jednak nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Bo wydawało mi się, że jak masz silną osobowość, wiesz czego chcesz i pielęgnujesz w sobie tego nieugiętego zawodnika w dyscyplinie życia, to prędzej czy później ze wszystkim dasz sobie radę. Że takie kryzysy po prostu cię nie dotyczą. Cóż, okazało się, że jest odwrotnie: im bardziej zdeterminowana i zdecydowana jestem o siebie walczyć, w tym głębsze dołki wpadam. Ale to bynajmniej dziwne nie jest: dzięki ListServe przeczytałam kiedyś maila o szczytach, które zawsze idą w parze z przepaściami. I podobnie jak autor tego tekstu, za nic nie oddałabym moich szczytów, a już na pewno nie za brak zasranych przepaści. Taką sobie wybrałam drogę i jakoś muszę nauczyć się nią kroczyć.
Po szóste, co w gruncie rzeczy wynika z piątego, zrozumiałam, że koniecznym elementem walki z takim kryzysem jest chwilowe się mu poddanie. Dwa lata temu nie uwierzyłabym, że kiedykolwiek to powiem, ale teraz wiem, że innego wyjścia często po prostu nie ma. Wiecie, czasem po prostu trzeba odstawić jakiś żałosny teatrzyk. Bo to zawsze trochę pomaga. Czasem trzeba sobie w tej swojej rozpaczy trochę ponurkować, żeby pobudzić otępiony rozpaczą instynkt do walki o każdy kolejny oddech.  
Po siódme (i ostatnie) zdałam sobie sprawę, że o ile przeszłość istotnie kształtuje naszą teraźniejszość, tak nigdy nie powinniśmy dawać jej za wygraną. I, co chyba najważniejsze, nie zapominajmy pozwolić przeszłości być przeszłością. Dajmy czasem wydarzeniom odejść, aby po jakimś czasie mogły wrócić w o wiele cieplejszym i łagodniejszym wspomnieniu.

Tak więc, moi szanowni kryzysowicze w rozkwicie: weźcie ogarnijcie, że nawet ten chujowy kryzys osobowości, co ci właśnie bezczelnie rozpierdala dotychczasowe życie w milion drobnych i nic nieznaczących kawałków, może cię sporo nauczyć. Serio. A ten milion kawałków naprawdę da się na nowo posklejać – jasne, już nie tak samo, ale kto powiedział, że nie możesz stworzyć z nich o wiele ciekawszej, fajniejszej kompozycji?
Pewnie, że w chuj ciężko i głupio tak napierdalać wszystko od nowa, ale nie ma że się nie da, bo kurwa da się! Trzeba tylko chcieć i wierzyć. W chuj bardzo.
I tak, serio, będzie lepiej. Jak sobie na to „lepiej” sam zapracujesz.

PS. Tytuł bynajmniej nie jest przypadkowy: Million Little Pieces było moją kryzysową, koncertowo oczyszczającą piosenką (i tym samym przeszła do nieśmiertelnej kolekcji piosenek wybitnie mi bliskich). Podobnie jak, w fazie drugiej, The Handler.