02/09/2016

Odpuść sobie

Chorobliwie dużo miejsca poświęcam tu na tłuczenie sobie (i wam) do łba, że należy wyciskać z siebie wszystko i jeszcze więcej. Że może i powoli, ale trzeba wystawiać kolejne części ciała poza tą przyjemną acz ograniczającą strefę komfortu; że trzeba konsekwentnie naciągać zasady i poszerzać swoje granice; że trzeba zaskakiwać: siebie i innych. Koniec końców, czym byłoby życie, gdyby nie stanowiło wyzwania i nie pchało nas do przodu…?
Tylko że po drugiej stronie tego dumnie skrzącego się w słońcu medalu jest tzw. odpuszczanie. I choć brzmi to jak totalne zaprzeczenie tego, co zazwyczaj próbuję wszem i wobec wmawiać, jest absolutnie niezbędne do poprawnego funkcjonowania tej skomplikowanej machinerii zwanej spełnieniem.
Bo w życiu najważniejsza jest równowaga.


Wbrew pozorom wcale nie mówię o odpuszczaniu sobie toksycznych relacji – to, jak zakładam, jest już temat raczej wyczerpany(?). Nie chodzi mi też o odpuszczanie innym, ale właśnie samemu sobie. Mówię o odpuszczaniu tego, co często na pozór wydaje ci się do zrobienia, ba, mieni się na horyzoncie jako osiągnięcie roku, przepustka do szczęśliwości i spełnienia, istne alleluja! Bo przecież jak już to osiągniesz, to świat padnie ci do stóp. Tja. A z nieba jeszcze posypią się dolary na wieczną chwałę. Niedorzeczne cele, które wydają ci się bardzo do rzeczy – o tak, to dopiero jest wrzód na dupie. Czy może raczej głupi hamulec, wstrzymujący dopływ szczęścia z codziennych drobnostek. Bo czasem takie odpuszczenie sobie, zaakceptowanie własnych ograniczeń, okazuje się bardziej wyzwalającym ruchem niż kolejny krok postawiony poza strefą komfortu. Serio.
Przykładem niech posłuży moje chybotliwe władanie językiem angielskim. Mówiąc słowami Dziadzia: nigdy nie byłam orłem. Moją jedyną przewagą zawsze było tylko to, że angielski uwielbiałam (a nic nie działa na przyswajanie języka lepiej niż zdrowa obsesja). Dzikie ambicje chowałam po kieszeniach, dzielnie wmawiając sobie, że wcale nie poszłam na studia zabłysnąć (bo nie ma czym), tylko dobrze się bawić. Wymagałam od siebie, zdawałoby się, niewiele. Podświadomość notorycznie robiła mnie jednak w ciula, bo gdzieś z tyłu głowy zawsze układał się ten dziki, awykonalny plan, że nauczę się mówić idealnie. Że ogarnę te wszystkie dźwięki do perfekcji, nauczę się rozróżniać i naśladować akcenty. Że będę tryskać pewnością siebie jak mój kolega z roku, który potrafił ujść obcokrajowcom za native speakera. Że pokonam tą swoją pieprzoną piętę achillesową i zrobię z niej największą zaletę. Ah, jakież to były plany! I jakże bardzo mnie unieszczęśliwiały! Bo lata mijały, a ja wciąż panicznie bałam się każdego kolejnego błędu i, w efekcie, gdy nadarzała się okazja do swobodnego gadania, ja… milczałam.
No a potem zaczęłam pracować w hostelu, poznałam obcokrajowców w okazałych ilościach, przewartościowałam sobie wszystko jeszcze raz i… odpuściłam. Bo wreszcie do mnie dotarło, że to kompletnie bez sensu: nie jestem kolegą z roku i nigdy nie będę mogła z powodzeniem udawać Szkota, nowojorczyka czy Australijczyka. Nie mam tego polotu, takich predyspozycji. Moją mocną stroną jest i będzie pisanie, nigdy nie mówienie.
W pierwszym odruchu można odnieść wrażenie, że to bardzo przygnębiający wniosek, ale nic bardziej mylnego: już dawno nic nie dało mi takiego poczucia wolności jak uświadomienie sobie tego prostego faktu: nie potrafię i wcale potrafić nie muszę. W zupełności satysfakcjonuje mnie dziś to, że mówię zrozumiale, rozumiem co się do mnie mówi, a strach (choć wciąż jest) już mnie nie paraliżuje. Jasne, wciąż jestem nadmiernie świadoma swoich błędów, ale to już mnie przed mówieniem nie hamuje. No bo przecież nie wyeliminuję tych błędów inaczej jak przez ćwiczenia praktyczne. A obcokrajowcy (włączając w to angielskich native speakerów) zazwyczaj w ogóle twoich błędów nie rejestrują, bo… sami robią ich więcej.
Równanie jest znowu bardzo proste: odpuściłam sobie i, eureka, jestem z tym swoim angielskim o wiele szczęśliwsza teraz niż byłam kiedyś.
I wbrew pozorom wcale nie piszę tego po to, żeby się chwalić własnymi osiągnięciami (bo nie ma czym), ale żeby siebie samą do tego odpuszczania bardziej zachęcić. Bo to angielskie gadanie jest tylko kroplą w morzu. Jest jeszcze tyle kwestii, w których zdecydowanie powinnam sobie odpuścić, a ja dalej swoje. Daję wygrywać niedorzecznej ambicji, wodzona złudzeniem, że to ona pcha mnie do przodu, podczas gdy tak naprawdę tylko mnie blokuje.
Czas więc przysiąść na dupie i poważnie się jej przyjrzeć.
Bo jak ambicja bywa przydatna, tak i odpuszczanie bywa spoko.