27/12/2017

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi

W tym roku mocno zaniedbałam swoje filmowe (i nie tylko) obowiązki i nie opublikowałam żadnego filmowego tekstu. Ale ponieważ od kilku dni wciąż chodziły mi po głowie najnowsze Gwiezdne Wojny, uznałam, że nadrobię to pseudo-recenzją na ich temat.
Zanim przejdę jednak do rzeczy (tak, będzie długo i będą spojlery), musicie wiedzieć (bo jakoś nigdy wcześniej o tym nie wspominałam; prawdopodobnie dlatego, że to epizod z zamierzchłych czasów przed Internetem), że zanim w moim życiu pojawił się Harry Potter czy Muse, królowały w nim Gwiezdne Wojny, które za małego dzieciaka pokazał mi tata (dzięki!). Te trzy pierwsze epizody (w chronologii uniwersum epizody IV, V i VI) zawsze będą dla mnie czystym powrotem do dzieciństwa. Jako małoletnia kochałam się w Luke’u (zawsze mi go było szkoda), denerwował mnie Han Solo (tak, serio, tak było), przerażał Lord Vader i chciałam mieć tak odjechaną fryzurę jak Leia. Wychowałam się na Gwiezdnych Wojnach, więc uprzedzam z góry: w moich ocenach zawsze znajdzie się element tego dziecięcego sentymentu, który ma moc łagodzenia licznych niedociągnięć.

[obrazek wygrzebany z  google.com]

Przebudzenie Mocy bardzo mi się podobało. Jasne, to był jeden wielki recykling wszystkiego, co już dobrze znane: swoisty ukłon w stronę fana oryginalnych epizodów, który (jako fan, choć może nie przed duże F) doceniłam. Ostatni Jedi nie tylko sprostał moim oczekiwaniom, ale nawet nieco je przerósł. A że narosły wokół tego filmu negatywne opinie (w które trochę się przez ostatnie dni wczytywałam), toteż poczułam potrzebę dorzucenia swoich przysłowiowych paru groszy, konfrontując zasłyszane zarzuty z własnymi przemyśleniami.  
Recz jasna, zarzutu, że ten film jest zbyt inny od reszty nawet nie będę komentować (widać hardcorowi fani SW mają wiele wspólnego z wiecznie kręcącymi nosem Muserami…), podobnie jak stwierdzenia, że niepotrzebnie zrobili z tego film dla dzieci, a „nie o to w SW chodzi” – ja tam zawsze miałam Gwiezdne Wojny za cudowną, ale jednak dość prostą bajkę o walce dobra ze złem. Jasne, jak ktoś bardzo chce, to wyniesie z niej coś bardziej dla dorosłych (i to się ceni), ale nie dorabiajmy do tego Bóg wie jakiej teorii.
Przejdźmy do bardziej konstruktywnych zarzutów.

Kylo-cipa-Ren
Abstrahując od ludzi, którzy mają jakiś problem z aparycją aktora, odnoszę wrażenie, że ta postać jest nieumiejętnie czytana, choć naprawdę dobrze napisana. Śmiem bowiem twierdzić, że Ben jest teraz najbarwniejszą i najbardziej ekscytującą postacią z całej serii (tak, jara mnie nawet bardziej niż Rey). Być może w Przebudzeniu Mocy rzeczywiście można było mieć jakieś zastrzeżenia i obawy, ale nie tutaj. Owszem, Ben aspiruje do Vadera, ale po kiego kija się drugiego Vadera w nim doszukiwać? Vader już był, i minął. Jak ktoś bardzo chce powtórkę, niech jeszcze raz obejrzy oryginalną trylogię. Dopatrywanie się w Kylo nowego Vadera jest dla mnie pozbawione jakichkolwiek logicznych podstaw. Nie wydaje mi się, żeby autorzy tej postaci, tej serii, w jakimkolwiek stopniu mierzyli go na wcielenie „czystego zła”. Wręcz przeciwnie. Zresztą chyba VI epizod wystarczająco nam dowiódł, że nie ma czegoś takiego jak czyste zło…? Czy może tylko ja uważam, że Gwiezdne Wojny są w istocie opowieścią o mocy, która odbija, jak w zwierciadle, zarówno dobro jak i zło? Bo, tak szczerze mówiąc, to jest główny powód, dla którego wciąż lubię tę sagę. Za to, że, wbrew pozorom, wcale nie jest banalnie czarno-biała.

Ucięli wątki w zarodku
Że niby fabularnie to się już kupy trzymać nie będzie, bo Snoke’a zajebali bez żadnego wyjaśnienia kim był, no i niby o czym ma być ta trzecia część? Czy wy tak, kurwa, serio? Czy naprawdę tylko mnie cieszy niewiadoma i ta świeżość bijąca zarówno od Bena, jak i Rey? Raz jeszcze: chcesz powtórkę z rozrywki, obejrzyj sobie oryginały. Tu się wreszcie coś dzieje inaczej i mnie tym właśnie kupują! Nie ma ryzyka, nie ma zabawy: albo to epicko spartaczą, albo zrobią coś naprawdę dobrego, nowego, świeżego. Dla mnie to właśnie te nieudane (wreszcie) wielkie plany i niespodziewane zwroty akcji były najmocniejszymi elementami całego filmu. Zagrali na moich emocjach i przyzwyczajeniach tak, że wcisnęło mnie w fotel. I o to chodziło. A Snoke? No dobra, faktycznie szkoda, że nic o nim nie wiemy, ale kto powiedział, że nie będziemy w stanie dowiedzieć się o nim niczego więcej w kolejnym epizodzie? Albo w jakimś innym, około sagowym tworze, których wyjdzie pewnie jak grzybów po deszczu?

Vegańska propaganda?
Wątek Finna i Rose był jedynym wątkiem, który kompletnie mi się nie podobał i tu, zamiast bronić, zgodzę się: ten film spokojnie mógłby się obyć bez całej tej sekwencji. Nie chodzi nawet o to, że jest bez sensu, albo na siłę wprowadza poprawność polityczną (jakby mi naprawdę robiło wielką różnicę, kto w tej sadze ma skośne oczy albo inny odcień skóry, szczególnie przy tych wszystkich intergalaktycznych barach przepełnionych dziwolągami). Ja po prostu nie lubię Finna i nie polubiłam Rose. Choć głównie rozchodzi się o Finna. Nie wiem, może to wina aktora, ale kompletnie go nie kupuję. Nie wspominając już o tym, że wątek pseudo-romantyczny wdusili w nich kompletnie na siłę. Zgadzam się, że to wątek niepotrzebny, ale bynajmniej nie dlatego, że zdzielił mnie po głowie jakąś natarczywą poprawnością – nic do tego typu dodatków w filmach nie mam. Ja po prostu nie trawię Finna. Ucieszyłabym się gdyby zginął, bo o ile w VII epizodzie tylko trochę działał mi na nerwy, tak tutaj był mi kompletnie zbędny. Razem z całym jego wątkiem. 

To nie nasz Luke
Najczęstszy (i chyba najgłośniejszy) zarzut VIII epizodu dotyczy Luke’a. Bo jest „zbyt inny” od tego, z którym pożegnaliśmy się w Powrocie JediNosz kurwa, trudno żeby był ten sam, skoro postarzał się o dobre kilka dekad, przez które, w razie jakby ktoś miał wątpliwości, mogło i na pewno wydarzyło się sporo. Przyznaję bez bicia, jeszcze w trakcie oglądania, w pierwszym odruchu, też miałam problem by kupić tą historię z zamiarem pozbycia się Bena. Ale w miarę oglądania, dotarło do mnie, że zareagowałam jak typowa psychofanka, bo przecież zawsze Luke’a niesłusznie idealizowałam (co dotarło do mnie przy okazji odświeżania trzech oryginalnych epizodów przed pójściem do kina; czy tylko ja mam tak, że jak po latach wracam do filmów, które wyryły się w mojej pamięci za młodu, to okazuje się, że pamiętałam go kompletnie inaczej?). A on nigdy nie był idealny, co świetnie widział Yoda: zapatrzony w przyszłość, impulsywny, uparty, niecierpliwy. Zresztą już w IV epizodzie był to dzieciak po przejściach, zagubiony i niepewny. Psychologicznie rzecz biorąc, presja i odpowiedzialność związane z odbudowaniem zakonu Jedi spokojnie mogły mu namieszać w głowie. O samej mocy już nawet nie mówiąc. I że niby Luke, który bezmyślnie, na łeb i szyję gnał na pomoc przyjaciołom, ślepo wierząc w nawrócenie Vadera, nie mógłby zabić własnego siostrzeńca? Po pierwsze: wcale go nie zabił. Po drugie, ten spontaniczny zamiar wydaje mi się logiczną manifestacją tego, o czym mówi Yoda. Pod tym samym kątem oceniałabym zresztą jego samo-wygnanie: swoim zwyczajem zafiksował się na przyszłość, w której „heroicznie” uwalnia świat od błędów, jakie do tej pory wyrosły z nasienia Jedi (pleniąc je doszczętnie – może ułomna, ale jednak jakaś logika), kompletnie ignorując to, co mógł zdziałać tam i wtedy. Mi to jak najbardziej robi sens. Rzekłabym nawet, że, choć Luke zawsze był moją ulubioną postacią (ten cholerny sentyment!), to w tej części dodatkowo zyskał mój szacunek. Bo ja nie lubię postaci idealnych. Tak samo jak czarno-bieli.

Leia jak z komiksu
Ostatni Jedi jest filmem dobrym, ale, jak już zasugerowałam, niepozbawionym słabych scen. To, że nowe Gwiezdne Wojny, szczególnie wizualnie, trochę przypominają produkcje o super-bohaterach, wcale nie jest dla mnie szczególnym zaskoczeniem, czy minusem. Robienie jednak z Lei, mojej Lei, jakąś marvellowską super-kukiełkę jest już poważnym wykroczeniem. Nie chodzi o sam motyw, bo w gruncie rzeczy najwyższa była pora na jakąś manifestację jej mocy, ale, litości, dlaczego w tak tandetny sposób? Scena na miarę pompatyczności Doctora Who, co w tym akurat przypadku bynajmniej nie jest komplementem. Kicz w czystej postaci. Leia na to po prostu nie zasłużyła.

A teraz moje trzy bonusy-plusy.

Yoda mój mistrz
W tym filmie głośno uśmiałam się trzy razy: gdy Luke robił w chuja Rey, gdy Rey rozjebała wózek opiekunkom świątyni (tak bardzo w moim stylu) i gdy na ekranie pojawił się Yoda. Przy czym, ma się rozumieć, Yoda skradł dla mnie całe show. Rozmowa z Lukiem była najpiękniejszą niespodzianką, jaką w tym epizodzie dostałam. To jest najlepszy (a zarazem najmądrzejszy) troll we wszechświecie. Uwielbiam!

Kobiety górą
Leia stojąca na czele rebelii i Rey coraz lepiej władająca mieczem świetlnym wreszcie reprezentują kino, w którym „płeć piękna” wcale nie jest słaba. Wreszcie rodzi nam się na ekranie naprawdę wartościowa, fajna, silna, kobieca postać! Ale na tym moje poszanowanie damskich przedstawicielek ruchu oporu wcale się nie kończy, bo, choć zdecydowanie nie polubiłam Rose, to bardzo spodobała mi się postać wiceadmirał Holdo. Głównie dlatego, że dałam się nabrać i początkowo sama wzięłam ją za jakaś napuszoną idiotkę, a koniec końców okazała się być odważnym, kompetentnym i pełnym gracji dowódcą.

Wizualna uczta
Co prawda miałam nieszczęście oglądać ten film w 3D (moje zoperowane i wadliwe oczy tego efektu nie rejestrują i jedyne co w takim seansie zyskuję to extra parę okularów, które nie bardzo układają się na moich własnych, i nienaturalnie przyciemnione kolory), ale nie zaprzeczę, że wciąż była to prawdziwa uczta dla oczu. To się po prostu dobrze oglądało. Do moich ulubionych scen (zwłaszcza kolorystycznie) zdecydowanie należy ostatnia konfrontacja: motyw z czerwonym pyłem był zajebisty. Jasne, kocham niepowtarzalny klimat oryginalnych epizodów, ale cieszę się, że ta historia doczekała się wartościowej kontynuacji w tak wizualnie zadowalającej formie (bo umówmy, się, choć nie powiem, że ich nie lubię, to pierwsze trzy epizody jednak są oczko niżej od pozostałych).

Nie mogę się doczekać IX epizodu!

PS. Wiem, że wszystkie te słodkie zwierzaczki przewijające się po ekranie były niczym innym jak kolejnym (i to na siłę wciśniętym) chwytem marketingowym, ale chuj, mnie się tam całkiem podobały! A to mi z kolei przypomniało, że w kolejnym epizodzie bardzo chciałabym trochę więcej Wookiego ;)